- Ej stary, coś mnie użarło. Patrz jaki kaban - mówię pokazując czarno-żółte stworzenie niewiele mniejsze od małego palca
- Gdzie?
- W szyje
- Musimy to zgłosić stewardessie, bo się udusisz
- Ale jeszcze nawet nie wystartowaliśmy. Patrz na mnie czy jestem przytomny i dopiero jak padnę to jej powiedz.
W ten sposób rozpoczęliśmy tegoroczną podróż do hiszpańskiej wakacyjnej stolicy wspinania. Podróż w tym roku ogólnie była jakaś uporczywa. Zawsze spóźniliśmy się na kolejny środek lokomocji, przez co w Abiego byliśmy dopiero drugiego dnia podróży po przymusowym krzonie gdzieś w szczerym polu, z bólem bioder spowodowanym taszczeniem całego bagażu na garbie przez 10km pod górę. Ale w końcu dotarliśmy. Szybko złapany stop i już możemy zastosować wyuczone zwroty:
- Con leche?
- Si, Con leche
Dzień jak co dzień, zaczynający sie leniwym sączeniem kawy w delikatnym porannym słońcu na campie Mascun.
- Ciśniemy już w skały?
- Jeszcze jedna kawka, por favor.
- Si
Na szczęście większość sektorów jest w cieniu po południu, co sprzyja porannemu zbieraniu sił i motywacji przed konfrontacją z tutejszymi traskami. Zresztą nie tylko my wydajemy się nie spieszyć. Po dwóch kawach standardowo pora na zakup dwóch świeżutkich bagietek do zapasu chorrizo czekającego w namiotowym przedsionku.
W końcu jednak nadchodziła pora, w której należało opuścić kemp i udać się na wspinaczki. Tegoroczne cele były proste - ja miałem zamiar rozwspinać się przed wrześniowym wyjazdem na Kalymnos a Fil osiąść na El Camino i pomścić kolano, które cztery lata temu zostało zniszczone technikami skrętnymi w trzecim dniu wspinania. Generalnie plan został wykonany. Początkowe trudności z onsajtowym wspinaniem i nieznośnym pieczeniem przedramion szybko zniknęły.
Oprócz naszych mało ambitnych celów udało nam się zrealizować coś jeszcze. Fil pokonał w trzeciej próbie piękną i zróżnicowaną Lolę 7a. Jak przystało na jurajskiego wspinacza, najtrudniejszą dolną płytkę pokonał niemal na rękach. Potem tylko parę metrów po rule, wejście w gąbkę i po drodze...
Fil i jego Lola 7a |
Pequeno Bravo 7c |
Po tych przejściach nie pozostało nic innego jak przenieść ciężar działań do Kalandraki i raczyć się Grande Cervezą i partyjką bilarda, choć w jednym z pierwszych dni pobytu ktoś ukradł białą bilę. Zastępstwo podjęła bila czarna - może i dobrze, przynajmniej dogrywaliśmy partie do końca co przy standardowym użyciu czarnuli nie zawsze się udawało...
W międzyczasie, pomiędzy porannym chillem a wieczornym turbo chillem, udawało sie coś jeszcze powspinac. Dość często gościliśmy na El Camino i Bulder de Jonie czyszcząc sektory z propozycji będących w zasięgu onsajtu. Nim się obejrzeliśmy dwa tygodnie minęły i nadszedł czas powrotu. Obładowani po czubek głowy ruszamy w kierunku Barcelony mając w głowie postanowienie jak najszybszego powrotu...
Fiesta! |
El Camino |
El Puente |
RestDay nad rzeczką |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz